sobota, 10 listopada 2007

Dzień XI. Krótki.

Żeby rozwiać wątpliwości, żeby w napięciu nie trzymać, żeby poniższą notkę pozbawić jakiejkolwiek dramaturgii, czyli literacko ją spieprzyć, zamieszczamy dwie sklejki, które wiele wyjaśniają.

















No właśnie - odebrało nam kolory trochę jak widać.
Dzielni jak pełnokrwista liczba parzysta, wstaliśmy o godzinie, której w weekendy większość ludzi po prostu nie ma, pomknęliśmy do pracy ochoczo. Nie, no naprawdę.
Słonko świeciło, wiatr gwiździł, temperatura oszczędzała termometry tego świata a myśmy z zapałem restaurowali nasze baraczątko. Jako, że dziś byliśmy bardzo, bardzo sprytni, zabraliśmy ze sobą na przodek termos z herbatą, żeby mieć powód do zrobienia przerwy. Co skwapliwie uczyniliśmy udając się do środka, by podyskutować trochę o skandynawskiej kinematografii. Dajmy na to.









Nie oszukujmy się jednak - nie znamy się za bardzo na kinematografii skandynawskiej, więc ogrzawszy się herbatkiem wróciliśmy do pracy.
Jakież było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że o cholera.















O cholera zapadało nam narzędzia. O cholera pada solidnie. O cholera nie przestanie padać. O cholera a tu dechy oskrobane i wyjątkowo podatne na tę cholerę. Czem prędzej dechy zostały zadrewnochronowane przez bohaterskiego Marka, który nie wahał się stawić czoła szalejącym żywiołom.
















W tym czasie Maja bohatersko wycofywała się na obiad, ratując jednocześnie niezbyt cenne ale za to fajne opalarki, przed niechybnym zaśnieżeniem.
















Po obiedzie wielokrotnie (chyba ze dwa razy) sprawdzaliśmy co w trawie piszczy oraz czy przestało padać, a co za tym idzie, czy da się dalej pracować. Oto my podczas akcji zwiadowczych. Bohaterskich akcji zwiadowczych.









Niestety aura była bezlitosna i nie chciała odpuścić nawet na jotę. Ze smutkiem musieliśmy zrezygnować.
















PS. Jeśli ktoś ma np. malutki monitorek albo słaby wzroczek, lub nie daj Boże oba, to na tych zdjęciach niewiele widzi, prawda? A na sklejkach, to już w ogóle. Jakież będzie jego (lub jej) zdziwienie, gdy sobie kliknie na zdjęcie. Urośnie ono wówczas do niebotycznych rozmiarów i widać będzie każdy, najmniejszy szczegół. Z dziennikarskiego obowiązku dodam, że malutki monitorek stanie się wtedy jeszcze większym problemem.
PS. 1. Maja mówi, żebym po prostu powiedział, żeby kliknąć na zdjęcie, to się powiększy.

sobota, 3 listopada 2007

Dzień X. Rzymski.

Rzymski, gdyż zmiana systemu numeracji zaszła.
Kondensując nieco notkę, prezentujemy poniżej sklejkę obrazującą stan prac.









Wydaje nam się, że postęp jest raczej nikły. Jeżeli komuś podobnie się wydaje, to jest w błędzie tak jak my. Zrobiliśmy masssę roboty. Ciężkiej i niewdzięcznej. Przygotowujemy się do niej profesjonalnie, wyposażamy w ogromną ilość specjalistycznych narzędzi, oraz nie wahamy się nieco redykularnie* wyglądać.




















Żeby Państwa nie nudzić - zagadka.
Wyszukaj jeden istotny element, którym różnią się zdjęcia na poniższej sklejce.









Wnikliwy obserwator zauważy dyskretny znak, który umieściliśmy ku pomocy.
Brawo!!! Właśnie tak. Ścięto nam orzecha. Przyszedł pan i go zerżnął. Amm... nieważne jak zabrzmiało, ważne że orzech legł.















No dobra, skoro tak się spodobało, to kolejna zagadka.
Znajdź na poniższym zdjęciu osobę i ją nazwij.















Nie, to nie Maja. Przecież Maja wygląda tak.















To Marek przecież tam jest. Hahaha. Nikt nie zgadł, bo Marek wtopił się w otoczenie i go w ogóle nie widać.
To tyle na teraz. Jutro mamy wolne, bośmy umęczeni.

* - redykularnie - niedorzecznie wg. markowego słownika neologizmów.

piątek, 2 listopada 2007

Dzień Dziewiąty. Ostatni jednocyfrowy.

Jest jesień otóż.















Serio. Obiektywnie rzecz ujmując jest ładnie. Wiecie - trawa jeszcze zielona, kolorowe liście, mgły snujące się mickiewiczowsko itd. Subiektywnie natomiast mży, siąpi, oblepia mgłą, piździ i szybko się ściemnia.
Tyle w kwestii przyrody.
My natomiast korzystając z bycia Polakami i obywatelami, zrobiliśmy sobie wolne od prac etatowych, i udaliśmy się. Rodzicom się udaliśmy, sobie się udaliśmy. O proszę jaka udana Maja.















Jako, że Maja jest wyjątkowo udana, to zaprezentuje nam nasz bardzo udany barakowóz w stanie, w jakim go rano zastaliśmy. Czyli taki fotograficzny Raport Otwarcia na dziś.















Mimo, że mżyło, siąpiło, czasami padało, to pracowane było dzielnie, bo w końcu listopad i lepszej pogody spodziewać się nie należy. Żeby nie popaść w jakąś jesienną deprechę, postanowiłem uzupełnić sobie poziom adrenaliny w Marku, budując wymyślną konstrukcję z przerdzewiałych kozłów i oślizgłych desek, a następnie stając na niej.




















Zabawa przednia. Pomysł się przyjął, dlatego postanowiliśmy zabawiać się w ten wyrafinowany sposób do nocy. O proszę.





























Noc była już głęboka (chyba 16.30), kiedy stwierdziliśmy, że (pozwolę sobie użyć eufemizmu) gówno widać i trzeba kończyć. Tak na marginesie powiem, że w babcinym ogrodzie to wyjątkowo głupie powiedzenie, bo daję słowo honoru, że po zmroku nie ma żadnej szansy, żeby zobaczyć tam kupę w trawie. Ledwo barakowóz było widać. To zdjęcie miało być Raportem Zamknięcia na dziś.















Mrok gęsty chociaż godzina przedteleexpressowa jeszcze.
Jesień.