niedziela, 28 października 2007

Dzień Ósmy. Ufność w skrócie.

W skrócie, bo mimo nocy ciemnej, praca jest do wykonania, ale też dlatego, że nam się przypomniało.
Mianowicie z lotu ptakiem nam się przypomniało, że był taki widok.


















Taki srytek po lewej stronie oryginalnych zabudowań w centrum zdjęcia, to nasz barakowóz.
Wtedy jeszcze loco Brenna.
Teraz jest loco nieBrenna, koło chałupy z ekstremalnie czerwonym dachem. Tak tak - ta chałupa nie jest nam obca.




















Zumi twierdzi, że oswojony gazda wiódł nas taką trasą.




















Zumi się myli, bo nie zna takich skrótów jak gazda - buahahaha.

I po co to wszystko? A po to, żeby nie tracić w weekendy czasu na jakąś głupią jazdę rowerami po górach czy coś, a robić postęp, który np. wygląda tak:









Postęp dokonuje się w tle przy użyciu Marka w czasie, gdy Maja wykonuje autoportret z fleszem.















A'propos "w tle", to w tle efekt naszej dzisiejszej pracy, czyli bardzo pomalowany barak. Na plan pierwszy wdarł się Bilbo, ryjąc, drążąc, rozkopując - no niszcząc po prostu co się da w pogoni za jakimś żyjątkiem.















Teraz o ufności. Bo jak już zwalczyliśmy duchi, to nam się UFA zalęgły. Proszę popatrzeć - kilka szybko poruszających się świetlistych przedmiotów. UFA jak nic.

sobota, 20 października 2007

Dzień Siódmy. Cisza.

Bladym świtem, gdzieś tak koło jedenastej, przedarłwszy (przedarł wszy - jak sugeruje słownik) się przez zaspy, dotarliśmy na pozycje.















A tam normalnie niespodzianka, bo Rodzic pod naszą nieobecność, wykonał nam takie niewielkie lądowisko dla malutkiego helikopterka. Możemy też tam np. postawić stolik.















A tak w ogóle, to dostajemy mnóstwo listów i maili z pytaniami dotyczącymi wnętrza barakowozu. Postanowiliśmy na oba odpowiedzieć czynem, czyli umieścić zdjęcia.
Zdjęcie sypialni... (cztery łóżka na kuszetkową modę zrobione)















oraz sypialni ale widzianej z salonu.















Ten pierwszy śnieg i zapowiedzi następnych, trochę nas zaniepokoiły. Z tego niepokoju chyba pracowało nam się szybciej. Każda oskrobana decha była bezzwłocznie pokrywana Drewnochronem, który (jak sugeruje nazwa) deski chroni. Przed zimnem, wilgocią, ciemnością, powietrzem, ogniem i wojną. Jak mniemamy.















Pracowaliśmy dzielnie.















Hmm... jak tak się patrzę, to nawet bardzo dzielnie. Bardziej dzielnie niż mądrze. Woda, elektryczność, zapał - te rzeczy.
Ale efekty są jak malowanie :)















* * *
W poprzednim odcinku obiecaliśmy zająć się kwestią starego indiańskiego cmentarza, za sprawą którego rosną nam duchi na zdjęciach. Się zajęliśmy. Naj sam pierw przetarliśmy obiektyw aparatu. Mała rzecz a skuteczna. Duchi się wystraszyli i znikli.
Na poniższej ilustracji Maja robi - TADAM! - w celu świętowania naszego sukcesu.




















Acha. No i jest tak, że piszą o nas. I to nie byle kto, bo Obły. On tak ma, że gubi notki, więc zacytuję KLU:
" PS. Zapomniałbym: RETURN OF THE BEZO (& MAJA) w postaci prawdziwej historyjki o prawdziwym BARAKOWOZIE. oni to piszą własnym potem krwią i farbą i opalarką.
GOROMCO POLECAM!! W TYM DUSZNYM GĄSZCZU INTERESOWNYCH ZAPISKÓW ZNALEŚĆ MOŻNA PRAWDZIWKI PASJII I PODGRZYBKI NIEZŁOMNYCH TRWOŻĄCYCH KREW W ŻYŁACH I LAKIER W PUSZCE HISTORI Z ŻYCIA CIAGNIKIEM ZACIĄGNIONYCH."

***

I tyle. Warto jeszcze wspomnieć, że widzieliśmy stado 10 czy 11 drapieżców, krążących nad nami, słyszeliśmy polowaniową strzelaninę, oraz że prócz tego panowała niesamowita wręcz cisza.
Wyborcza.

niedziela, 14 października 2007

Dzień szósty. Pożar i duchi.

W ten piękny, chłodny, październikowy poranek, Maja - jako wierząca i praktykująca rowerzystka - prezentuje ideę, wzorzec oraz sposób wykonania modnego i wygodnego stroju sportowego "na cebulkę". Musi być wiecie lekko, gustownie, ciepło i tak, żeby nie krępowało ruchów. Tu mamy model Onion Six.
















Marek tymczasem zastanawia się komu bije dzwon. Bo akurat bił. Dzwon. Nie Marek.
Na zdjęciu w zasadzie tego nie widać. Widać za to ładnie kontrastujący z otoczeniem kabel.




















Wyglądająca na czerpiącą radość z opalarki Maja, w rzeczywistości nastaje ową opalarką na nietykalność cielesną szerszenia, który dziś wielokrotnie (choć nieskutecznie) starał się nawiązać z nami kontakt.















Tymczasem Marek... no dobra, wcale nie tymczasem. Sporo później, kiedy już było ciepło i wiosennie, Marek robił barak jak malowany. Ale nie tak naprawdę malowany, w kwiatki czy motylki, tylko malowany takim specjalnym impregnatem. Myślę, że w zasadzie może używać tytułu - Impregnator. Marek. Nie barak.
















Następnie postanowiono podlać barakowóz, żeby trochę urósł.
















Nie no, coś ty - oczywiście, że to żart, bo przecież barakowozy nie rosną. Przynajmniej nie od podlewania. Czynność, którą Marek tak malowniczo wykonuje przy pomocy konewki, nazywamy "gaszeniem pożaru". Tak jakoś wyszło. Każdy ze szkoły pamięta, że jest jakaś zależność między dziećmi, zapałkami i pożarami. No to między opalarką, starym, suchym barakiem i Mają też. A wyglądała tak niewinnie.
Tu, by odwrócić uwagę czytelnika od banalnego pożaru, Maja poleciła zwrócić baczną uwagę, na ogrom śrubek ciągnących się tu i ówdzie, na zupełnie nowej ścianie baraku.
















Marek też wygląda niewinnie z tym, że on rzeczywiście JEST niewinny.
















A na koniec wreszcie coś konkretnego, czyli efekt naszej dzisiejszej działalności.















A tak zapytam - czy może ktoś zauważył, że po lewej stronie unosi się coś, jakby dym? Otóż to nie jest dym. Widać to coś na większości zdjęć w okolicach tego miejsca. W świecie realnym tego nie widać. Jest jedno proste wytłumaczenie. To duch. Prawdopodobnie postawiliśmy budę na terenie starego indiańskiego cmentarza. W następnych odcinkach postaramy się wyjaśnić, skąd się do cholery wziął stary indiański cmentarz między Ustroniem a Cieszynem.

sobota, 13 października 2007

Dzień piąty. Po prostu dzień piąty.

Posiadanie baraku, to fajna rzecz. Posiadanie. Oglądanie go, to rzecz zupełnie inna.
Tak wyglądał dziś rano.














Ogólnie. Bo w szczegółach, to bardziej tak. Jednak tak, to było po wielu godzinach katorżniczej pracy. Oczyszczono parę śrubek. Parę dziesiątków śrubek. Może setek.















Wiem, że osobniki wrażliwsze na doznania estetyczne trochę teraz wymiotują ale trudno. Przez kilka godzin doprowadziliśmy barakowóz do takiego stanu.















Dla fanatyków detali - detale (o zmierzchu).















Historycznie rzecz ująwszy w zgrabne ramy początku i końca, można by na dziś relację zakończyć. Jednak my nie będziemy tu zgrabnie ujmować. Raczej zajmiemy się rozwlekłym wnikaniem w szczegóły.
Ot choćby to.















Popatrzcie państwo jak to kompresja umi z takiej opony ujść. Niesamowita sprawa.
No dobra, dobra. Było też robione. Prócz tradycyjnego opalania i skrobania było robione.
Do gry weszły nowe interesujące narzędzia. Szlifierka kątowa dajmy na to.















Bardzo interesujący przedmiot w rzeczy samej. Ale przecież nie dla uroku osobistego szlifierki się nią zainteresowaliśmy, prawda? Szlifierka miała zadane przygotować grunt.
Marek miał zadanie ów grunt nasączyć. Zabrał się chłopak do roboty z wrodzonym zapałem i nabytym znawstwem.




















Energicznymi ruchami nadgarstka dłoni dzierżącej pędzel, pędzlował żwawo a oszczędnie.















Państwo Barakowozowiczowie profesjonalnym spojrzeniem ocenili efekt próbnego malowania (gdyż "próbne" mu było na imię) budy. Jak dobrze wyschnie, to jutro znów ocenią i podejmą decyzję, co do dalszych poczynań.















Na koniec przysłowie z ilustracją.















Gdzie barakowozy skrobią, tam wióry lecą.

sobota, 6 października 2007

Dzień czwarty. Naiwna ufność w osiągnięcia cywilizacji.

Więc jest tak, że nie zaczyna się zdania od "więc". Oki.
ERGO - Marek stał się posiadaczem nowych mega profesjonalnych portek. Oto dowód.
















Barakowódz normalnie. Wziął się więc chłopak za ciąg dalszy poziomowania obiektu. Pożyczył od sąsiada super-lewara, wlazł pod budę, usiadł w tym bagienku i podnosił, i podkładał, i dziwił się. Dziwił się, że co czas jakiś leci mu ta buda na łeb, doprowadzając tym samym Basię do serii lekkich zawałów serca. Czemuż to ach czemuż taka stresująca sytuacja? Bo Marek od tych nowych portek trochę "s uma saszoł", jak mówią Rosjanie, i nie chciał zrozumieć tego, co było powiedziane powyżej - że siedzi w bagienku. Bo padało trochę mocno ostatnio i poletko pod baraczek jest silnie, silnie wilgotne i nie ma mowy, żeby w takich warunkach wypoziomować cokolwiek a nie tylko sześciotonowy barakowóz.















Już po dwóch godzinach zrezygnował i przystąpił do dalszych czynności. Jakich? Czytanie - dajmy na to.















A czytał taką to historyjkę. Po ostatnim weekendzie pełnym opalania i skrobania, wieść gminna doniosła, że opalanie i skrobanie jest strasznie passé. Człowiek współczesny, będący z osiągnięciami cywilizacji za pan brat, używa obecnie nowoczesnych środków do usuwania starych farb. No i właśnie instrukcję takiego nowoczesnego środka Marek czyta.
Przeczytał, zrozumiał, wykonał zgodnie z zaleceniami.















Naniósł odpowiednią warstwę (w zasadzie kilka różnych warstw w rozmaitych miejscach - tak dla testu) i się rozmarzył: Ech, teraz to będzie fajnie. Pociągnę pędzlem, odczekam czas jakiś popijając piwko, machnę lekko szpachlą, jak jaki Harry Potter różdżką, potem opłuczę wodą i sprawa załatwiona. W parę godzin baraczek jak nowy. Ech.
No tak sobie rozmyślał chłopak, bo co miał robić. Jakież było jego zdziwienie i rozczarowanie, że marzenia nie zawsze się spełniają. Znaczy się czasami i owszem ale w tym konkretnym przypadku raczej nie. Farba posmarowana glutem się troszkę zmiękczyła i nawet pod wpływem działania szpachelki schodziła ale między Bogiem a prawdą robiła to bardzo, bardzo niechętnie.
Czas na ergo zatem.
ERGO















Opalarka nie zawiśnie na kołku a niektóre osiągnięcia cywilizacji są do bani.