niedziela, 29 czerwca 2008

Dzień XIX. Family Reunion

Po pierwsze wujek. Oraz ciocia ale wujek dla naszych baraczych interesów był istotniejszy.
Wujek skosił co się dało (ciocia zgrabiła i co jakiś czas przewracała, żeby było ok). Nie koszenie jednak było istotne. Nawet nie to, że w domu wujek zrobił wszysto, co do zrobienia było. Istotne jest to, że wujek sprawdził nam instalację elektryczną w baraku, ponaprawiał, co trzeba i w sposób profesjonalny zorganizował dostarczanie energii do budy.
Mówiąc krótko - VIVA WUJEK!!!




















Nie chcieliśmy być gorsi od wujka i cioci, i też robiliśmy rozmaitości.
















Było opalane, skrobane, malowane itd. I mrugane żarówkami wewnątrz też było, bo bardzo nas cieszy możliwość mrugania.
Z rzeczy malowanych nowością było malowanie elementów metalowych. Malowaliśmy farbą pt. brązowy młotkowy. Może on i brązowy, może on i młotlowy ale lśni, jak psu na przednówku. Coś tam.


















Trochę taki Golden Kibel, co nie?
Poza tym ze względu na obecność Michała i Kuby, pojawiły się możliwości obfotografowania różnych rzeczy i osób, z bardziej fantazyjnej perspektywy niż zazwyczaj.




















Po zrobieniu fotek z tej perspektywy, co to o niej wspominano, chłopcy opuścili stanowisko w sposób nie mniej fantazyjny niż perspektywa.









Miło :)

sobota, 14 czerwca 2008

Dzień XVIII. Porządkowy i nie tylko.

Wakacje się zbliżają, goście już pewnie spakowani a my w lesie. We wsi w zasadzie z tym barakiem.
Dlatego postanowiliśmy zakasać wyżej rękawy, zmotywować się silnie, przybrać bojowe miny i postawić wszystko na jedną, z definicji wygraną kartę.




















No i ten... wyszła nam dwójka karo, co to ona nie jest przesadnie silną kartą w większości znanych nam gier. Etam. I tak wiemy swoje, więc nawet ta dwójka nas zmotywowała.
Marek dziarskim krokiem podążył niszczyć wnętrze budy nowo nabytą pilarką tarczową.










Maja natomiast oddała się refleksjom. Refleksom w zasadzie. Świetlnym takim.




















Refleksyjny nastrój zapewniły dwa lustra, które zalęgły nam się w jednym z tapczaników, którego jakoś wcześniej nie zdarzyło nam się otworzyć. No i w tym momencie refleksy zamieniły się na refleksję, że mamy w tych różnych skrytkach, lukach i skrzyniach straszny syf, który warto byłoby uprzątnąć.















Maja z dużym poświęceniem wygrzebała z zakamarków baraku całkiem pokaźną ilość przedmiotów, które są nam absolutnie zbędne, a jeśli przypadkiem byłyby przydatne, to ich termin nadawania się do czegokolwiek minął dawno temu. Pozostałe po prostu brzydko pachniały.
Potem Maja wpadła na pomysł, że opali takie tam drzwiczki do skrzyni pod barakiem. Nawet nieźle jej szło. Zaczęła w sweterku a że zaczęła intensywnie, to zgrzała się nieco i sweterek zdjęła. Opaliła jedne drzwiczki i zachciało jej się opalić drugie. Zerwała się więc żwawo z tureckiego siadu, w celu przesunięcia się pół metra w lewo, ignorując zupełnie drzwi, które złowieszczo nad nią wisiały.
Jak widać na sklejce poniżej - przegrała. Drzwi bez huku ale za to z posępny furgotem spadły z zawiasów. Maja bez huku i bez furgotu padła twarzą w piach. A Marek po zapytaniu zwłok Mai, czy coś sobie połamały i otrzymaniu wyczerpującej odpowiedzi - yyyeee - trzasnął nieostrą fotę ku pamięci oraz ku przestrodze też. Maja po chwili ożyła ale charakterystyczny dla ożywieńców wyraz twarzy zatrzymała sobie na dłużej.




















Przyroda natomiast nie zrażała się bałaganem wokół i naszymi wygłupami, tylko sobie wegetowała w najlepsze.

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Dzień XVII. Podłożny? Podłożowy? Podłogowy?

Horyzontalny może? No nie wiadomo. W każdym razie zajmowaliśmy się głównie podłogami i podłożami.
Np. sadząc grzyby. Albo siejąc. Nie bardzo wiadomo jak nazwać czynność na skutek której wyrosną nam grzyby pod drzewami. Kupiliśmy na Allegro takie śmierdzące smarki w butelce i napisane tam było, że to grzybnia. Się zobaczy.
W każdym razie trza było zrobić dziurę w ziemi, psiuknąć tym smarkiem, zagrzebać i podlać. Co uczyniliśmy ochoczo.




















A potem się zaczęło szaleństwo. Maja wyzwolona z okowów choroby, z nieco przerażającym zapałem rozprawiła się z górką piasku, którą mieliśmy przed barakiem, a na powstałym pobojowisku rozsiała trawę.
















Marek w tym czasie niszczył podłogę wewnątrz obiektu, wdychając kilogramy czerwonawego pyłu, który przy bliższym zbadaniu okazał się produktem strawienia przez mrówki płyt wiórowych. Kupą w sensie.





















Cały czas obserwowaliśmy się czujnie.




















Taka obserwacja, to rzecz męcząca. Dlatego musieliśmy odpocząć, zajmując rozmaite piętra baraczej sypialni.




















Po obiedzie zajęliśmy się jednak trochę wertykalnością, czyli załataniem ubytków pod oknami.
Pomysł był taki, że przykleimy tam dechy za pomocą specjalnego kleju montażowego.




















Nie wiadomo dokładnie, jak to z tą specjalnością i skutecznością kleju jest, więc dla pewności dołożono parę nie mniej specjalnych niż klej gwoździ. Tak dla pewności.
Następnie rzecz pomalowano znanym i lubianym Drewnochronem.
















Jak narazie, to efekt nas nie powalił. Zobaczymy czy tak samo nie powaleni będziemy za tydzień. Jeśli nie, to trzeba będzie pomyśleć nad zmianą koncepcji.
Się zobaczy.