środa, 24 lutego 2010

Google Maps vs Zumi


Wyświetl większą mapę

No cóż... nasze krajowe, narodowe wręcz Zumi przegrało potyczkę z Google Maps. Przegrało z kretesem. Jako dowód powyższa mapa, na której bez kłopotów (ta, jasne) można zauważyć naszego baraka. Na Zumi w tym samym miejscu można zauważyć nic.
W sumie to trawę można zauważyć.

wtorek, 15 września 2009

Dwuletnica

Dwa lata temu wytropiliśmy, osaczyliśmy, upolowaliśmy i przytargaliśmy barakowóz z Brennej do Kisielowa.
Potem trochę go remontowaliśmy a potem już nie. Rzecz ma się tak, że jego zewnętrze jest już w zasadzie gotowe a na lifting wnętrza będzie musiał poczekać, bo po pierwsze to dość kosztowne, a po drugie mamy jeszcze inne przedmioty do wyremontowania i też nie mamy na to kasy.
Tak czy siak korzystamy z baraku pasjami i bardzo nam on odpowiada. Przeżył on już w ogrodzie wszystkie dostępne pory roku a my w nim jeszcze tylko zimą nie nocowaliśmy, co jest prawdopodobnie możliwe, gdyż barak posiada sprawne ogrzewanie. Posiada też niezbyt ortodoksyjnie szczelne okna i drzwi ale ten... się zobaczy.








Poza tym przyroda. Znaczy że my tę przyrodę tam kultywujemy, żyjemy w symbiozie itd. Przyroda wokółbaracza zaiste potrafi bujną być.









Potrafi też być wredną. Bo jest tak, że wielotetnią tradycją (dwuletnią dokładnie mówiąc) stało się już to, że na Boże Narodzenie kupujemy sobie chojaka w donicy, a następnie wkopujemy go w ogrodzie.










Tradycją ostatniego roku stało się to, że zimą do chojaka przychodzi przyroda i go obżera.










Ta konkretna przyroda, to sarny i zające. Myślę sobie, że w naszym ogrodzie, sarny i zające zapracowały swoją postawą na umieszczenie ich w jednym szeregu z kretami. Szykuje się walka i oby wyszła bezkrwawo (ech... znaczy bez pasztetów będzie).

Nie szkodzi, damy rady bez tego. W ogóle jesteśmy jacyś tacy zaradni w zasadzie. I pomysłowi. Na przykład pozazdrościwszy stodole pnącz, obsadziliśmy naszą budę takimi samymi, czyli winoroślem i winobluszczem. Jak wynika z obserwacji stodoły, to jeśli pnącza nam się przyjmą, za jakieś 2 lata będziemy mieli zieloną górkę zamiast baraku.









W rozmaite prace remontowo-konserwacyjne zaangażowaliśmy Michała i Kubę, którzy nieopatrznie przyjechali do nas na wakacje.









Zdjęcia oddają ich zaangażowanie w odpowienich proporcjach. Do dziś nie wiem, co konkretnie konserwują skoki z dachu.

Jak więc powyżej wykazano, prace nad samą istotą barakowozu być może nieco zwolniły, ale prace nad jego otoczeniem się dzieją jak najbardziej. Zmiany zatem zachodzą nieustannie i da się to nieuzbrojonym okiem zaobserwować. Jako że wykorzystywanie nieuzbrojonego oka na blogu jest zdaje się nie do końca legalne, zobrazujemy zmiany przy pomocy tradycyjnej sklejki zdjęć.










Spostrzegawczy obserwator zauważy, że coś się nam urwało. Otóż pod ciężarem niezliczonej ilości jabłek (bo i komu chciałoby się je liczyć), złamała się gałąź. I to taka konkretna, która stanowiła w zasadzie połowę jabłoni. Stało się to pewnej wrześniowej nocy, kiedyśmy sobie właśnie błogo zasypiali obok. Wrażenia bezcenne. W końcu nie codzień wali się człowiekowi drzewo na głowę.











Jesteśmy pomysłowi, więc przy pomocy Cezarego i jego niezastąpionej piły spalinowej, zamieniliśmy zdruzgotaną wiekiem i obfitością jabłonkę, w kilka mniej lub bardziej przydatnych (ale zawsze gustownych) urządzeń ogrodowych. Bogiem a prawdą ofiarą piły padły też dwa inne drzewka, które jakoś tak mizernie wyglądały.





















Teraz mamy profesjonalne siedziska wokół ogniska. Mamy też jak widzę mało profesjonalne rymy częstochowskie.



























Mamy też całą masę drewna, która wesoło spłonie w wielu przyszłych ogniskach jak również w kominku.









Uściślę może - drewno to to POD barakiem, nie zaś barak. A kominek jest w domu nie w baraku. Wolałem wyjaśnić, żeby nie było naszej krzywdy.


I jeszcze jedna rzecz. Brak grubszych robót wokół budy, jak również idący z tym brakiem brak wpisów na blogu można wytłumaczyć bardzo prosto innymi względami, niż banalny brak kasy i lenistwo.
Państwo pozwolą, że zilustruję.










No.

Że nie rozumieją? No to wyjaśniam - to coś tam, to oznakowanie niejakiej Wiślanej Trasy Rowerowej. Nie ukradliśmy go dewastując coś tam, a uratowaliśmy przed zapomnieniem, wyciągając z chaszczy, gdzie tabliczka znalazła się na skutek prac budowlanych na trasie rzeczonej trasy. Jakiś ciągnik czy koparka coś urwała itd. W każdym razie znalezione nie kradzione. Z kontekstu zatem wynika, że my zamiast ciężko pracować, w tzw. sezonie ciężko pedałujemy, pokonując rowerami tysiące kilometrów w rejonach rozmaitych. Jak ktoś nie wierzy, to może sobie popatrzeć TU. A tę tabliczkę, to do baraku przytwierdziliśmy jako hołd dla pasji, której się oddajemy. No i jako taki szpan trochę też.
I to tyle w sumie :)

wtorek, 14 lipca 2009

Dzień XXV. Fast & Furious

Żeby wytłumaczyć się z tytułu, nadmienię, że rzeczywiście szybcy dziś byliśmy. Śmy, czyli Michu, Kuba i ja - Marek w sensie.
To "furious", to tak bardziej do rymu.
W każdym razie po jakichś 10 miesiącach beztroskiego nicnierobienia wokół baraku, postanowiliśmy zakończyć to i owo, a dokładniej, to ponownie pomalować budę drewnochronem i te wywietrzniki na dachu też musnąć farbą. Bogiem a prawdą, to chcieliśmy zrobić to już dawno ale się nie dało, bo zimno, bo deszcz, bo ciepło, bo sucho, bo... itd.
Ale dziś ho ho. Maja taktycznie usunęła się do pracy a my w pojazd i na wiochę. Pognałem chłopaków na dach.
















Sam zaś czujnie przyglądałem się z dołu ich poczynaniom.
















Mimo upału, radziliśmy sobie nieźle. Zakupiona wcześniej zgrzewka wody dodawała nam otuchy.




















Akcja zajęła nam ok. 2 godziny, czyli bezdyskusyjnie fast. Teraz trzeba budę obsadzić pnączami, żeby było uroczo. Są plany zmian wewnętrznych, ale to nie w tym roku z całą pewnością, bo kolejka do remontu jest spora a fundusze spore nie są.
A oto new look of barrack.
















No wiem, wiem, że różnice w stosunku do stanu poprzedniego nie przytłaczają ale i tak cieszą :).

wtorek, 16 września 2008

Dzień XXIV. Zimny chów

Słonko w weekend dawało jak szalone. Szalone i absolutnie nieskuteczne, bo było zimno. W słońcu, to może i coś tam ale po Ciemnej Stronie Baraku, to w porywach termometr wskazywał 14 stopni. W zasadzie, to między porywami. Bo za temperaturę odpowiedzialny był północno-wschodni wiatr.
Jednakże jesteśmy dzielni i zimno nas nie zniechęciło. Najpierw dotarliśmy tam rowerkami a potem marzliśmy czynnie. Ale jaki mamy wybór skoro los (czyt. praca Mai) spowodował, że dramatycznie spadła nam ilość wolnych weekendów przeznaczonych na baraczenie się.
Zatem było robione.
















Jak widać nie zawsze z promiennym uśmiechem na zmarzniętej twarzy.
















No ale skąd ma być ten uśmiech, skoro niektórzy patrzą na efekty pracy krytycznie jakby (patrz: koleś w lewym dolnym rogu powyższej sklejki).
Efekty naszej pracy nie były tak spektakularne jak zazwyczaj (buahahaha) a to dlatego, że tym razem diabeł nam utkwił w szczegółach. (Dla bardziej znudzonych dwa szczegóły i rzucik ogólny na diabła... znaczy na barak, w celu wyszukania zmian, które zaszły).
















W ten weekend do gry wkroczyło nowe, interesujące chemikalium - lakierojeb... lakierobejca w sensie.















Pomalowaliśmy tym werandkę.
Odpowiadając na pytania, których prawdopodobnie nikt nie zada - nie, to nie będzie tak błyszczało jak wyschnie.
I tyle.
Acha. W temacie "Zimny chów". Bo zajechaliśmy tam (na tę wieś) w piątek po południu i zostaliśmy do popołudnia niedzielnego. Wynika z tego takie ERGO, że spędziliśmy tam dwie noce. Jak już było wspominane, jesteśmy dzielni i spaliśmy w baraku. Temperatura w nocy spadała do 4 stopni Celsjusza. I co z tego? - prawdopodobnie nikt nie zapyta. A to, że nie mamy tam ogrzewania, grzejniczka, farelki, kominka itp.
I co? Nie dzielni? No!
A na koniec ciekawostka.
















Prawie 20 lat po upadku komuny a tu taki kwiatek. Nie mam pewności czy to badziewie równie długo w tej komunie funkcjonowało.

wtorek, 5 sierpnia 2008

Dzień XXIII. Relaksowo

Gwoli wyjaśnienia, ten "dzień" dajmy na to, poprzedni też, to takie bardziej weekendy, ale czas i prace jakoś tak leniwie i powoli się nam dzieją, że weekendy załapują się na stanowisko "dzień".
Zasadniczo jest tak, że zaczęliśmy z tzw. kopyta.




















Wyszperaliśmy w stodole i zaanektowaliśmy starą ale sprawną lodówę i urokliwie szpetną kanapę. Wtargaliśmy do baraczka, ustawiliśmy, zapakowaliśmy produktami oraz zasiedliśmy na laurach. Nie, żebyśmy kanapę Laurami zwali. Uprzednio oczywiście oba przedmioty zostały poddane czyszczeniu, myciu i innym takim. Nieno spoko. Dają rady.
Następnie dość szybko przeszliśmy do czynności relaksacyjnych.
















No bo co?
Niektórzy se postrzelali z wiatrówki, niektórzy popracowali ciutkę, ale i tak wszyscy skończyli przy ognichu.















Dzień kolejny (bodajże sobota) spędzana była różnie, gdyż padało. Dość intensywnie w zasadzie. Niemniej śniadanie zjedzono pod gruszą, która zdaje się jest jabłonią.















Najpierw staraliśmy się trochę w międzydeszcz trafiać ale dość szybko daliśmy spokój. W końcu są wakacje a nas nic przecież nie goni, co nie?

















Może tylko mrówki, które wtargnęły nam do pojemnika z badziewnym zamknięciem. Udało się je przechytrzyć.
Mimo atmosfery pełnej relaksu zdołaliśmy jednak opalić to i owo, coś tam przykręcić, przeszlifować i pomalować.





















Jak widać, udało też się skutecznie wprowadzić terror wśród robaczków, próbujących przedostać się przez moskitiery.
Taki relaks przez pracę niektórym z nas wyraźnie służy.
















A propos "uroczy", imaginujecie Państwo, że wciąż mamy do oddania dwa małe i jednego większego kotka? Większy, jak się okazało, nazywa się Grubber. Wiem, że to dość dziwne imię dla dziewczynki ale cóż.

wtorek, 29 lipca 2008

Dzień XXII. Osadnictwo

Zanim nastąpi to, co my ludzie nazywamy clue lub meritum, chwila wspomnień.




















Do wykonania werandy (werandki w zasadzie) wzięto Fachowca. Zna się człowiek na rzeczy i zachowuje jak na fachowca przystało. Zrobił werandkę zawodowo i bardzo nas ona cieszy mimo, że zgodnie z zasadą wszystkich fachowców świata, zrobił inaczej niż chcieliśmy. Chcieliśmy kwadratową - 2 na 2 metry, zrobił prostokątną - 2 na półtora metra. Chcieliśmy, żeby była ciut przestawna. Zabetonował podpory i przyśrubował całość do baraka. Chcieliśmy, żeby te podpory były długie, żeby je do czegoś tam jeszcze wykorzystać (ot choćby do podparcia daszka nad werandką, który mamy w planie). Fachowiec urżnął podpory równo z barierką. Ot i Fachowiec co się zowie. Pies go itd. Ważne, że zrobił dobrze i się nam jednak podoba.
Jak już nacieszyliśmy się widokiem werandy, trzeba było zabrać się do roboty. A wbrew naszemu optymizmowi było (i wciąż jest) jej niemało. Maja uskuteczniła intensywny cleaning a ja z bratem mem rodzonem wzięliśmy się za zapełnianie pustki po bałaganie.
Wykonano co następuje:
1. wymierzono, przycięto i położono wykładziny w sypialni oraz w salonie (tak, tak, właśnie tak nazywamy pomieszczenia naszego baraczka),
2. wymieniono żarówki na takie inne żarówki,
3. doczyszczono większość szafek i zapchano je niezbędnymi jakoby przedmiotami,
4. zamontowano moskitiery na każde z pięciu okien i na wszystkie trzy te takie dachowe wywietrzniki,
5. cieszono się z efektów.




















No a potem nastąpiło to, co my ludzie nazywamy clue lub meritum, czyli osadnictwo.




















No i ten... pokryto bagienną na skutek wielodniowych opadów trawę przenośną kładką. Wieloelementową zresztą. Przyniesiono dżemy i pościel, padnięto na twarz i inne takie.
Jeśli to, co tu się dzieje kogoś nudzi, to może w międzyczasie popatrzeć na dwa urocze kotki. Tygodniowe zaledwie.















Jako ciekawostkę dodam, że oba urodziły się u nas w domu i namiętnie poszukujemy dla nich całkiem nowego domu. Dla ich mamy (nota bene niewiele od nich starszej, bo może półrocznej) też szukamy domu, więc jak ktoś taki wrażliwszy w sercu jest czy coś, to zapraszamy.
A wracając do wspomianego wcześniej clue czyli meritum, to polowano też oraz rozpalano ogień. Zabawna czynność po dwutygodnioych opadach ale się udało.



















Za parę dni kolejny weekend i osadnictwa ciąg dalszy.

niedziela, 13 lipca 2008

Dzień XXI. Cosmetica.

Żeby zająć się dopieszczaniem wnętrza baraku (baraka), trzeba się odpowiednio przygotować.

Maju, pokaż państwu w czym rzecz.










No.

Następnie należy wypier... znaczy wynieść co się da, żeby zapewnić sobie wygodny front robót...










... a następnie ten front odpowiednio zagospodarować.












Miało być dzisiaj wyłożone wykładziną i w ogóle, no ale jak? Jak się pytam, skoro zgromadzona większość oddawała się uciechom obserwacji.









Ale oki - trzeba przyznać, że prócz obserwacji wykonywane były też inne czynności.










Nad wyraz zresztą skutecznie.










Z tą wykładziną, to jest tak, że nie dało się jej dziś ułożyć, bo zaczęło lać. A ona obecnie ma taki niefortunny rozmiar, że trzeba ją ciąć na dworze (polu, podwórku, w ogrodzie - właściwe otoczyć troską). A jak tu ciąć, jak leje, co?

Ale posprzątano ślicznie i przygotowano barak na przyjęcie wykładziny.

Jest dobrze :)