Zasadniczo jest tak, że zaczęliśmy z tzw. kopyta.

Wyszperaliśmy w stodole i zaanektowaliśmy starą ale sprawną lodówę i urokliwie szpetną kanapę. Wtargaliśmy do baraczka, ustawiliśmy, zapakowaliśmy produktami oraz zasiedliśmy na laurach. Nie, żebyśmy kanapę Laurami zwali. Uprzednio oczywiście oba przedmioty zostały poddane czyszczeniu, myciu i innym takim. Nieno spoko. Dają rady.
Następnie dość szybko przeszliśmy do czynności relaksacyjnych.

No bo co?
Niektórzy se postrzelali z wiatrówki, niektórzy popracowali ciutkę, ale i tak wszyscy skończyli przy ognichu.

Dzień kolejny (bodajże sobota) spędzana była różnie, gdyż padało. Dość intensywnie w zasadzie. Niemniej śniadanie zjedzono pod gruszą, która zdaje się jest jabłonią.

Najpierw staraliśmy się trochę w międzydeszcz trafiać ale dość szybko daliśmy spokój. W końcu są wakacje a nas nic przecież nie goni, co nie?

Może tylko mrówki, które wtargnęły nam do pojemnika z badziewnym zamknięciem. Udało się je przechytrzyć.
Mimo atmosfery pełnej relaksu zdołaliśmy jednak opalić to i owo, coś tam przykręcić, przeszlifować i pomalować.

Jak widać, udało też się skutecznie wprowadzić terror wśród robaczków, próbujących przedostać się przez moskitiery.
Taki relaks przez pracę niektórym z nas wyraźnie służy.

A propos "uroczy", imaginujecie Państwo, że wciąż mamy do oddania dwa małe i jednego większego kotka? Większy, jak się okazało, nazywa się Grubber. Wiem, że to dość dziwne imię dla dziewczynki ale cóż.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz