Gwoli wyjaśnienia, ten "dzień" dajmy na to, poprzedni też, to takie bardziej weekendy, ale czas i prace jakoś tak leniwie i powoli się nam dzieją, że weekendy załapują się na stanowisko "dzień".
Zasadniczo jest tak, że zaczęliśmy z tzw. kopyta.
Wyszperaliśmy w stodole i zaanektowaliśmy starą ale sprawną lodówę i urokliwie szpetną kanapę. Wtargaliśmy do baraczka, ustawiliśmy, zapakowaliśmy produktami oraz zasiedliśmy na laurach. Nie, żebyśmy kanapę Laurami zwali. Uprzednio oczywiście oba przedmioty zostały poddane czyszczeniu, myciu i innym takim. Nieno spoko. Dają rady.
Następnie dość szybko przeszliśmy do czynności relaksacyjnych.
No bo co?
Niektórzy se postrzelali z wiatrówki, niektórzy popracowali ciutkę, ale i tak wszyscy skończyli przy ognichu.
Dzień kolejny (bodajże sobota) spędzana była różnie, gdyż padało. Dość intensywnie w zasadzie. Niemniej śniadanie zjedzono pod gruszą, która zdaje się jest jabłonią.
Najpierw staraliśmy się trochę w międzydeszcz trafiać ale dość szybko daliśmy spokój. W końcu są wakacje a nas nic przecież nie goni, co nie?
Może tylko mrówki, które wtargnęły nam do pojemnika z badziewnym zamknięciem. Udało się je przechytrzyć.
Mimo atmosfery pełnej relaksu zdołaliśmy jednak opalić to i owo, coś tam przykręcić, przeszlifować i pomalować.
Jak widać, udało też się skutecznie wprowadzić terror wśród robaczków, próbujących przedostać się przez moskitiery.
Taki relaks przez pracę niektórym z nas wyraźnie służy.
A propos "uroczy", imaginujecie Państwo, że wciąż mamy do oddania dwa małe i jednego większego kotka? Większy, jak się okazało, nazywa się Grubber. Wiem, że to dość dziwne imię dla dziewczynki ale cóż.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz