wtorek, 29 lipca 2008

Dzień XXII. Osadnictwo

Zanim nastąpi to, co my ludzie nazywamy clue lub meritum, chwila wspomnień.




















Do wykonania werandy (werandki w zasadzie) wzięto Fachowca. Zna się człowiek na rzeczy i zachowuje jak na fachowca przystało. Zrobił werandkę zawodowo i bardzo nas ona cieszy mimo, że zgodnie z zasadą wszystkich fachowców świata, zrobił inaczej niż chcieliśmy. Chcieliśmy kwadratową - 2 na 2 metry, zrobił prostokątną - 2 na półtora metra. Chcieliśmy, żeby była ciut przestawna. Zabetonował podpory i przyśrubował całość do baraka. Chcieliśmy, żeby te podpory były długie, żeby je do czegoś tam jeszcze wykorzystać (ot choćby do podparcia daszka nad werandką, który mamy w planie). Fachowiec urżnął podpory równo z barierką. Ot i Fachowiec co się zowie. Pies go itd. Ważne, że zrobił dobrze i się nam jednak podoba.
Jak już nacieszyliśmy się widokiem werandy, trzeba było zabrać się do roboty. A wbrew naszemu optymizmowi było (i wciąż jest) jej niemało. Maja uskuteczniła intensywny cleaning a ja z bratem mem rodzonem wzięliśmy się za zapełnianie pustki po bałaganie.
Wykonano co następuje:
1. wymierzono, przycięto i położono wykładziny w sypialni oraz w salonie (tak, tak, właśnie tak nazywamy pomieszczenia naszego baraczka),
2. wymieniono żarówki na takie inne żarówki,
3. doczyszczono większość szafek i zapchano je niezbędnymi jakoby przedmiotami,
4. zamontowano moskitiery na każde z pięciu okien i na wszystkie trzy te takie dachowe wywietrzniki,
5. cieszono się z efektów.




















No a potem nastąpiło to, co my ludzie nazywamy clue lub meritum, czyli osadnictwo.




















No i ten... pokryto bagienną na skutek wielodniowych opadów trawę przenośną kładką. Wieloelementową zresztą. Przyniesiono dżemy i pościel, padnięto na twarz i inne takie.
Jeśli to, co tu się dzieje kogoś nudzi, to może w międzyczasie popatrzeć na dwa urocze kotki. Tygodniowe zaledwie.















Jako ciekawostkę dodam, że oba urodziły się u nas w domu i namiętnie poszukujemy dla nich całkiem nowego domu. Dla ich mamy (nota bene niewiele od nich starszej, bo może półrocznej) też szukamy domu, więc jak ktoś taki wrażliwszy w sercu jest czy coś, to zapraszamy.
A wracając do wspomianego wcześniej clue czyli meritum, to polowano też oraz rozpalano ogień. Zabawna czynność po dwutygodnioych opadach ale się udało.



















Za parę dni kolejny weekend i osadnictwa ciąg dalszy.

niedziela, 13 lipca 2008

Dzień XXI. Cosmetica.

Żeby zająć się dopieszczaniem wnętrza baraku (baraka), trzeba się odpowiednio przygotować.

Maju, pokaż państwu w czym rzecz.










No.

Następnie należy wypier... znaczy wynieść co się da, żeby zapewnić sobie wygodny front robót...










... a następnie ten front odpowiednio zagospodarować.












Miało być dzisiaj wyłożone wykładziną i w ogóle, no ale jak? Jak się pytam, skoro zgromadzona większość oddawała się uciechom obserwacji.









Ale oki - trzeba przyznać, że prócz obserwacji wykonywane były też inne czynności.










Nad wyraz zresztą skutecznie.










Z tą wykładziną, to jest tak, że nie dało się jej dziś ułożyć, bo zaczęło lać. A ona obecnie ma taki niefortunny rozmiar, że trzeba ją ciąć na dworze (polu, podwórku, w ogrodzie - właściwe otoczyć troską). A jak tu ciąć, jak leje, co?

Ale posprzątano ślicznie i przygotowano barak na przyjęcie wykładziny.

Jest dobrze :)

sobota, 5 lipca 2008

Dzień XX. Home (barrack) Alone

Bo padało od rana. Tak dokładnie, to od wczoraj rana. Ale pada czy nie pada, robić trzeba, a co ważniejsze, trzeba odebrać z Leroy Marlin zamówione przedmioty w postaci pociętych na wymiar płyt OSB. Wsiadłem więc na rower i pojechałem.
Zanim jednak pojechałem, spotkałem się w piwnicy z sąsiadem, który z troską w oczach starał mi się wytłumaczyć jak jakiemuś koniowi, że pada a nawet leje, i jazda rowerem w taką pogodę jest - jak by to ująć - głupia. Skłamałem mu zatem, że ja muszę tylko tu, tam skoczyć i tego, że spoko. Wzruszył jednym ramieniem, bo drugie miał obciążone jakąś wielką wiertarą, i gdyby nim wzruszył, to by je sobie nadwerężył albo i zwichnął. Wzruszył więc i poszedł. A ja pojechałem. Rowerem w deszczu po płyty OSB.
Osoby znające bliżej zjawisko płyt OSB, dobrze wiedzą, że jazda po nie rowerem, choćby były pocięte na dowolne wymiary, jest... może nie tyle głupia, co absolutnie bezsensowna. No chyba, że rower, to Land Rover. Otóż podkreślam dobitnie, że wiem o tym, dlatego umówiłem się z teściem wszystkich teściów Cezarym, który pod rzeczone Leruła Merlę podjechał samochodem. Korzystając z okazji dopakowałem mu do płyt jeszcze wykładzinę i rozstaliśmy się pokojowo. On ruszył na dalsze dopakowywanie auta a ja do Kisielowa. Tym rowerem. W deszczu.
Jakoś tak wyszło, że dojechaliśmy na miejsce prawie jednocześnie.
I się zaczęło.
Dziś robiłem coś takiego.















Znaczy się wypełniałem podłogowe ubytki świeżutko przyciętymi na wcześniej wspomiane zamówienie płytami OSB. Sam wymierzyłem, sam zamówiłem i sam naprawiałem to, co spieprzyłem, czyli przycinałem co nieco tak, żeby się zmieściło.



















Tyle teorii. W praktyce wyglądało to mniej więcej tak.



















Wybierałem miejsce akcji, przymierzałem płytę, dziwiłem się, że nie pasuje, brałem piłkę, dłutko i młotek i czyniłem co trzeba. Z podłogi unosiły się metry sześcienne pyłu, który wdzierał mi się dziarsko do organizmu. To co się nie wdarło, na zdjęciach wyglądało jak Mgławica Magellana.
Bardzo to interesujące. Podczas naszego następnego pobytu trzeba to wszystko wysprzątać, pomyć, odkurzyć, czy coś tam, położyć wykładzinę i ten... i w zasadzie obiekt zacznie nadawać się do wykorzystania zgodnie z przeznaczeniem.
A to ci.