niedziela, 30 września 2007

Dzień trzeci. Opalanie i skrobanie.

By dzień święty święcić udaliśmy się, przebraliśmy się, i zaczęliśmy opalać i skrobać.
Samo opalanie i skrobanie, to czynność monotonna ale znośna. Była by.
Nie jest znośna z powodu tego.




















Nie tego z lewej. To przecież Maja. No coś ty. To z prawej mam na myśli. A dokładnie to, co ciągnie się po horyzont na ścianie baraczka. Setki, tysiące, miliony śrubek. Każda zapaćkana farbą jak nieboskie stworzenie i każdą trzeba obskrobać dookólnie. KOSZMARRR!!!
Z powodu rzeczonych robiliśmy sobie od czasu do czasu przerwy, obserwując krążące po niebie orły i szerszenie (szerszenich było trzech i czasami zwiedzały barak).















Kiedy my zajmowaliśmy się przyrodą prace szły swoim tokiem, czyli nic się nie działo. Kontemplowaliśmy to nic i przywoływaliśmy wielokrotnie pomysł sąsiada, który zaproponował, żeby budę pokryć styropianem, dać na to siateczkę, a potem ładnie to wszystko otynkować. Skubany, co nie? Pomysł głupi ale bezgranicznie praktyczny, oraz eliminujący w stu procentach konieczność opalania i skrobania czegokolwiek.




















Jak już zeszliśmy na ziemię, to wiadomo co - opalaliśmy i skrobaliśmy dalej. I więcej. I mocniej.
Cały boży dzień i zrobione pół frontowej ściany. Przed nami jeszcze wiele, wiele weekendów pełnych opalania itd. Byleby pogoda dopisywała, to damy radę :)

sobota, 29 września 2007

Dzień drugi - osadzenie.




















No cóż. Nie ma sensu upierać się przy tym, że barak stoi prosto. Otóż nie stoi. Kapeć w jednym z zadyszlowych kół spowodował, że barak zaczął stać jeszcze mniej prosto.
Postanowiono więc kółeczko dopompować, żeby było dobrze. Jak widać na obrazku, był to pomysł raczej głupi. Pompka jest idiotycznie mała a buda wciąż waży ponad 6 i pół tony.
Pomysł zatem porzucono i zabrano się za poziomowanie obiektu przy pomocy narzędzi równie niedoskonałych, jak rzeczona pompka, czyli uszkodzonego lewarka, pękających płyt chodnikowych, betonowych bloczków oraz nas (i sporej ilości różnych zardzewiałych przedmiotów nie posiadających nazw). Acha i jeszcze tej... poziomicy.















I co? I nie udało nam się? No się nie udało ale jesteśmy blisko. Jeszcze dwa bloczki, sprawny lewarek i ho ho.
Poniższa ilustracja ukazuje Marka wydającego precyzyjne dyspozycje (ja dopompuje a ty dawaj dawaj z buta!!!) oraz Maję dającą z buta.















I tak przez jakieś trzy czy cztery godziny. Zleciało jak z bicza trzasł i wreszcie zabraliśmy się za czynności na dziś zaplanowane. Drapanie ze skrobaniem oraz opalanie. Nie opalanie się tylko opalanie farby.
Przygotowanie mamy odpowiednie. Proszzzz...















Kiedy wieczorem kończyliśmy pracę, barakowóz wyglądał tylko nieznacznie gorzej niż rano. Może dlatego, że postęp prac nie był szaleńczy.















Osiągnięcia Dnia Drugiego:
1. zryta ziemia pod barakiem,
2. połamane płyty chodnikowe (pod barakiem oczywiście),
3. sterty złuszczonej farby wokół baraku,
4. spalona szlifierka kątowa,
5. podłoga wewnątrz usiana jakimiś wiórkami i resztkami zbutwiałej płyty pilśniowej (rozbebeszono w celu badawczym - trzeba było ocenić stan),
6. usunięte przy pomocy młotka światło tylne barakowozu (drugie ktoś usunął wcześniej ale nie wiemy, czy młotkiem),
7. odkrycie bardzo opuszczonego gniazda os w części sypialnej baraku (mamy nadzieję, że te osy nie są sentymentalne i nie wrócą na ojcowiznę).

Zaczyna nam się wydawać, że będzie przy tym ciut więcej pracy, niż sądziliśmy.

niedziela, 23 września 2007

Dzień Pierwszy w zasadzie. Tzn. w sadzie... w zasadzie.

Na początku było tak:















oraz tak:














Nie był to jednak stan stabilny, bo po jakimś czasie rzeczy miały się tak:














oraz tak:














Taka to właśnie historyjka. Jako się rzekło, w sobotę odbył się uroczysty transport barracka na miejsce mu przeznaczone. Operacja była z serii tych poważnych, o czy świadczy już choćby ciągnik w rozmiarze XXL.














Ciągnik dzielnie ciągał a że barak nie ma świateł, to śmy za nim jechali z podłą prędkością, robiąc za kierunkowskazy.




























Dzień był ładny. Suchy i słoneczny. Tę jedną, jedyną kałużę, już z daleka widzieliśmy. Lśniła w słońcu jak dyjament. Nie może być zatem zaskoczeniem, że przy tej jednej, jedynej na całej ziemi bielskiej i cieszyńskiej kałuży barak nasz złapał gumę.




























Powiedzmy sobie jasno - ciągnik z taką przyczepą nie jest demonem prędkości, choć demonem trochę i owszem. Może dlatego przed nim pustka a za nim sznur samochodów bywa normą.














Mniej więcej w tym miejscu kierownik traktora zauważył, że kapeć nie jest domeną li tylko barakowozu, że ciągnik też nie gęś czy coś tam. W każdym razie z tego wielkiego koła zaczęło uchodzić powietrze. Raczej szybko. Nastąpiła więc uroczysta zmiana traktorów i zawitaliśmy do naszego Hobbitonu z nowymi siłami u dyszla.














Dzielny traktorek wgniótł w ziemię wylęknioną rodzinę kretów, upatrzył odpowiednie miejsce...




























... i umieścił na nim nasze baraczątko :)














Teraz odpoczywa i zagnieżdża się na nowym miejscu. W następną sobotę zabieramy się za renowację.

środa, 19 września 2007

Faktura VAT

nr: 390/G/2007 silnie poparta dowodem wpłaty K103 nr 2007/7413, uczyniła nas w dniu dzisiejszym prawowitymi właścicielami budy na kołach, zwanej dalej barakowozem (co prawda na dowodzie wpłaty zażartowano, że to "samochód - barakowóz", ale my dobrze wiemy, że to nie całkiem samochód, tzn. ani trochę w tym samochodzenia nie ma).
Zaciąg budy na miejsce stacjonowania nastąpi w sobotę (jako się rzekło), po czem dojdzie do skutku akt renowacji oraz inne akty poboczne.
Mamy już zakupione takie okulary ochronne, żeby nam ócz nie zaprószyło podczas skrobania, czyszczenia i szlifowania i... i to właściwie tyle.
Będzie oki. Się zaczyna :)

niedziela, 16 września 2007

Łans pony tajm...

Dawno, dawno temu, tak gdzieś w lipcu, jechaliśmy (tak, tak, rowerami jechaliśmy) sobie na wycieczkę. Do Brennej akurat.
WTEM!!!
Zobaczyliśmy to:
















- Fajna buda - stwierdziliśmy zgodnie i pojechaliśmy dalej.

Zdarzenie to samo w sobie nie wpłynęłoby na nas jakoś szczególnie, gdyby parę kilometrów dalej nie pojawiło się to:
















Coincidence? We don't think so. My ludzie nazywamy to przeznaczeniem.

I się zaczęło. Trzeba było namierzyć właściciela barakowozu, wybadać jego chęć do sprzedaży rzeczonego, wynegocjować cenę itd. Cała masa rzeczy, które okazały się wyjątkowo łatwe do wykonania. Buda jest własnością gminy, która chętnie się jej pozbędzie.
Skoro oni są chętni do pozbycia się a my chętni do nabycia, to nie trzeba być geniuszem, żeby wywnioskować jedno - kupujemy barakowóz!
Za tydzień, 22 września zostanie przywleczony do rodzinnej posiadłości w Kisielowie i zaczniemy robić go na bóstwo. Oki, oki - czujemy te sceptyczne spojrzenia i pomruki pełne wątpliwości. Dzięki Bogu jest na to odpowiedź - nie znacie się!
To jest fajne, super, cool itd. A ten blog ma za zadanie dokumentować prace związane z renowacją i doprowadzaniem do stanu świetności barakowozu.

Skrócona metryczka:
rok produkcji - 1973
długość - 9 m
szerokość - 2,5 m
wysokość - 3,5 m
waga - 6600 kg