Jako że powiewająca wokół drzwi płachta folii zaczęła z jakiegoś powodu drażnić tych i owych, a zamontowana wcześniej szyba spełniła postawione przed nią zadania przez jakieś 3 minuty a potem wymiękła. Pękła znaczy. No to zakupiono szybkę nie szklaną a poliwęglanową i już.
Najsampierw wyjęto drzwi z posad świata.
Po czem pogmerano śrubokrętem zupełnie bez sensu ale za to na potrzeby zdjęcia.
Następnie zabrano się do pracy i wuala.
Oraz wuala.
Jak również wuala.
To było łatwe. To trudne w tej chwili wygląda tak.
Nie, nie zniszczyłem niczego. To ONI. Oni, ci Obcy, zamieszkując tam kiedyś (również zimą, wiosną i jesienią, a także w deszczowe lato) wchodzili i co? I obtupywali ten śnieg i błoto u progów obu baraczych pomieszczeń. W efekcie spieprzyło się to, co pod wykładziną, czyli jakieś tam płyty. Niewiele się spieprzyło ale trzeba to wymienić. Mam płytę na wymianę oraz mam chęci. Wyciąłem odpowiedni fragment tego linoleum (i tak zostanie wymienione na coś bardziej współczesnego nam - ludziom) i ... i już. Wydłubanie tego całkiem zgniłego i zżartego przez mrówki to łatwizna, ale trzeba wyciąć coś bardziej regularnego, żeby to czymś nowym zamienić. Noże być prostokąt. Otóż wycięcie prostokąta w twardej płycie, kiedy nie ma się odpowiedniego narzędzia (dłutka? przecinaka? majzla?), to rzecz trudna i niewdzięczna. Podłubałem trochę jakimś śrubokrętem i się poddałem. Się zakupi narzędzie i się zrobi następnym razem.
W zastępstwie dłubania podziwiałem naszą świąteczną choinkę, która zadomowiwszy się w żyznej kisielowskiej ziemi, oddała się szaleństwu wegetacji.
No szaleństwo no.
Dziś znów byłem niestety bez Mai, bo ona uparcie ratuje świat. W weekendy zwłaszcza. No ba - świat w sumie też jest ważny.
Ja tymczasem, jak już wcześniej napomknąłem - WUALA :)
sobota, 31 maja 2008
niedziela, 25 maja 2008
Dzień Bez Numeru. Koty.
Niby plan był taki, że Maja prowadza się wśród zieleni z kotami a ja dłubię przy baraku ale plany diabli, to znaczy koci wzięli. Po prostu poczuliśmy ciężar tego spojrzenia i tyle.
Nasi kotowie składają się z dwóch kotek, które są całymi sobą miejskie. Ganiają muchy, wyszydzają ptaki za oknem i odgrażają się psom na ulicy. Ot taka to ich myśliwska dusza. Na wsi natomiast...
Po pierwsze zakuliśmy je w szelki i uwiązaliśmy do smyczy, bo te barany, znaczy się koty, mają silne poczucie terytorializmu jedynie w naszym M-ileśtam. Mamy uzasadnione podejrzenie, że puszczone samopas spierdzieliłyby w świat, który prawdopodobnie skurczyłby się do postaci rozpędzonego samochodu i zamienił nam koty w mielonkę. Tak więc smyczki i szelki.
Obsmyczone i oszelkowane koty, które niewiele pamiętały ze swojego pobytu na wsi w zeszłe wakacje, czym prędzej przyjęły postawę obronną, co w ich przypadku oznacza pełzanie w trawie oraz zdziwienie.
A miejsca do pełzania mają pod dostatkiem. I warunki idealne. Bo choć od jednej strony ogród wygląda na ładnie przycięty i odtrawowany, to z innego punktu widzenia zaczyna dorastać Markowi do pasa. Rzecz to celowa i przemyślana oraz wpisana w obowiązującą w rodzinie estetykę. Tak.
Podsumowując - miły dzień choć bezproduktywny. Koty pod koniec wizyty były już mniej spięte choć wciąż tak samo ciekawe świata. W aklimatyzacji aktywnie pomagał im Adik, który jest dla nich jak brat oraz Bilbo (którego nie uwieczniliśmy), dla którego one są jak pokarm.
I tak o.
Nasi kotowie składają się z dwóch kotek, które są całymi sobą miejskie. Ganiają muchy, wyszydzają ptaki za oknem i odgrażają się psom na ulicy. Ot taka to ich myśliwska dusza. Na wsi natomiast...
Po pierwsze zakuliśmy je w szelki i uwiązaliśmy do smyczy, bo te barany, znaczy się koty, mają silne poczucie terytorializmu jedynie w naszym M-ileśtam. Mamy uzasadnione podejrzenie, że puszczone samopas spierdzieliłyby w świat, który prawdopodobnie skurczyłby się do postaci rozpędzonego samochodu i zamienił nam koty w mielonkę. Tak więc smyczki i szelki.
Obsmyczone i oszelkowane koty, które niewiele pamiętały ze swojego pobytu na wsi w zeszłe wakacje, czym prędzej przyjęły postawę obronną, co w ich przypadku oznacza pełzanie w trawie oraz zdziwienie.
A miejsca do pełzania mają pod dostatkiem. I warunki idealne. Bo choć od jednej strony ogród wygląda na ładnie przycięty i odtrawowany, to z innego punktu widzenia zaczyna dorastać Markowi do pasa. Rzecz to celowa i przemyślana oraz wpisana w obowiązującą w rodzinie estetykę. Tak.
Podsumowując - miły dzień choć bezproduktywny. Koty pod koniec wizyty były już mniej spięte choć wciąż tak samo ciekawe świata. W aklimatyzacji aktywnie pomagał im Adik, który jest dla nich jak brat oraz Bilbo (którego nie uwieczniliśmy), dla którego one są jak pokarm.
I tak o.
sobota, 10 maja 2008
Dzień XV. Poziomki.
Nasz baraczek, choć jest pełen uroku jak również jest wdzięcznym obiektem rozmaitych eksperymentów remontowo-renowacyjnych, miał dotychczas jeden dość poważny szkopuł - otóż przedmiot ten nie trzymał poziomu. Pochyły był jak drzewo, na które nawet Salomon nie naleje. Próby poziomowania podjęte jesienią okazały się moją kompromitacją i triumfem miękkiej gleby. Pies ją drapał. Dosłownie. Właściwie dwa psy.
Teraz natomiast, kiedy wszystko pięknie podeschło itd...
Dzień rozpoczęto bez naszego udziału ale za to z udziałem Dzielnego Karola, który samojeden przywlókł skądś takie o coś betonowe oraz traktór.
Przywlókł i zostawił (traktór też), i poszedł robić opryski znajomym. Nie bardzo wiedząc po kij nam traktór i dlaczego, zabraliśmy się z Tatą Ojcem Cezarym do roboty. Dzielnie się zabraliśmy.
Pytają nas czytelnicy, dlaczego my się tak z tym pieścimy. Odpowiadam - pieścimy się, bo to dziadostwo waży ponad sto kilo i zdecydowanie nie jest przystosowane do szurania tym po trawie. A do wszurania mieliśmy takich trzy (a w momencie pierwszych szurów, myśleliśmy że cztery), więc proszę bez głupich pytań, dobrze?
Choć wszuranie betonowych kloców było czynnością rozrywkową i ciężką, był to dopiero początek zabawy. Będąc pod barakiem należało to coś wsunąć pod osie, podnieść budę, podłożyć bloczki, opuścić budę, sprawdzić stan poziomicą zwaną waserwagą, podnieść ponownie i poprawić to, co spieprzyło się za pierwszym razem, opuścić, łyknąć pifka i zastanowić się co dalej. To tak w skrócie.
Do podnoszenia budy używaliśmy jebutnych podnośników. Na fotach jest ten drugi - bardziej jebutny, bo ten pierwszy udało nam się trochę zabić. No ba - ponad sześć i pół tony żelastwa, desek i osich gniazd, to nie przelewki. A właśnie, osich gniazd. Dziś zlikwidowałem fundamenty pod dwa gniazda os. Patyczkiem i WD-40. Wiem, wiem. Bez sensu. Ale za to z humorem. Osy tam wrócą ale ja też. I będę miał coś więcej niż WD-40. Buahaha...
Tak więc podtykaliśmy, podnosiliśmy a ja cały czas wsłuchiwałem się w rady i nauki Taty Ojca Cezarego, i korzystałem z nich radośnie. Ale jak tu nie wsłuchiwać się w rady faceta, który tak dostojnie wygląda z podnośnikiem, he? No się nie da.
Narobiliśmy się jak konie aleśmy wypoziomowali. Tak więcej niż mniej.
Konstrukcje postawiliśmy imponujące w każdym razie. I skuteczne, co ważniejsze.
A baraczek? No cóż, wciąż wygląda uroczo...
Dzisiejszą notkę dedykuje się Mai, która miast radośnie szurać betonowymi bloczkami po soczystej trawie, poszła do pracy, rozwiązywać problemy społeczności lokalnej oraz Tacie Ojcu Cezaremu, który w walce z materią doznał kontuzji pleców.
Niech Moc będzie z nimi.
Teraz natomiast, kiedy wszystko pięknie podeschło itd...
Dzień rozpoczęto bez naszego udziału ale za to z udziałem Dzielnego Karola, który samojeden przywlókł skądś takie o coś betonowe oraz traktór.
Przywlókł i zostawił (traktór też), i poszedł robić opryski znajomym. Nie bardzo wiedząc po kij nam traktór i dlaczego, zabraliśmy się z Tatą Ojcem Cezarym do roboty. Dzielnie się zabraliśmy.
Pytają nas czytelnicy, dlaczego my się tak z tym pieścimy. Odpowiadam - pieścimy się, bo to dziadostwo waży ponad sto kilo i zdecydowanie nie jest przystosowane do szurania tym po trawie. A do wszurania mieliśmy takich trzy (a w momencie pierwszych szurów, myśleliśmy że cztery), więc proszę bez głupich pytań, dobrze?
Choć wszuranie betonowych kloców było czynnością rozrywkową i ciężką, był to dopiero początek zabawy. Będąc pod barakiem należało to coś wsunąć pod osie, podnieść budę, podłożyć bloczki, opuścić budę, sprawdzić stan poziomicą zwaną waserwagą, podnieść ponownie i poprawić to, co spieprzyło się za pierwszym razem, opuścić, łyknąć pifka i zastanowić się co dalej. To tak w skrócie.
Do podnoszenia budy używaliśmy jebutnych podnośników. Na fotach jest ten drugi - bardziej jebutny, bo ten pierwszy udało nam się trochę zabić. No ba - ponad sześć i pół tony żelastwa, desek i osich gniazd, to nie przelewki. A właśnie, osich gniazd. Dziś zlikwidowałem fundamenty pod dwa gniazda os. Patyczkiem i WD-40. Wiem, wiem. Bez sensu. Ale za to z humorem. Osy tam wrócą ale ja też. I będę miał coś więcej niż WD-40. Buahaha...
Tak więc podtykaliśmy, podnosiliśmy a ja cały czas wsłuchiwałem się w rady i nauki Taty Ojca Cezarego, i korzystałem z nich radośnie. Ale jak tu nie wsłuchiwać się w rady faceta, który tak dostojnie wygląda z podnośnikiem, he? No się nie da.
Narobiliśmy się jak konie aleśmy wypoziomowali. Tak więcej niż mniej.
Konstrukcje postawiliśmy imponujące w każdym razie. I skuteczne, co ważniejsze.
A baraczek? No cóż, wciąż wygląda uroczo...
Dzisiejszą notkę dedykuje się Mai, która miast radośnie szurać betonowymi bloczkami po soczystej trawie, poszła do pracy, rozwiązywać problemy społeczności lokalnej oraz Tacie Ojcu Cezaremu, który w walce z materią doznał kontuzji pleców.
Niech Moc będzie z nimi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)