wtorek, 16 września 2008

Dzień XXIV. Zimny chów

Słonko w weekend dawało jak szalone. Szalone i absolutnie nieskuteczne, bo było zimno. W słońcu, to może i coś tam ale po Ciemnej Stronie Baraku, to w porywach termometr wskazywał 14 stopni. W zasadzie, to między porywami. Bo za temperaturę odpowiedzialny był północno-wschodni wiatr.
Jednakże jesteśmy dzielni i zimno nas nie zniechęciło. Najpierw dotarliśmy tam rowerkami a potem marzliśmy czynnie. Ale jaki mamy wybór skoro los (czyt. praca Mai) spowodował, że dramatycznie spadła nam ilość wolnych weekendów przeznaczonych na baraczenie się.
Zatem było robione.
















Jak widać nie zawsze z promiennym uśmiechem na zmarzniętej twarzy.
















No ale skąd ma być ten uśmiech, skoro niektórzy patrzą na efekty pracy krytycznie jakby (patrz: koleś w lewym dolnym rogu powyższej sklejki).
Efekty naszej pracy nie były tak spektakularne jak zazwyczaj (buahahaha) a to dlatego, że tym razem diabeł nam utkwił w szczegółach. (Dla bardziej znudzonych dwa szczegóły i rzucik ogólny na diabła... znaczy na barak, w celu wyszukania zmian, które zaszły).
















W ten weekend do gry wkroczyło nowe, interesujące chemikalium - lakierojeb... lakierobejca w sensie.















Pomalowaliśmy tym werandkę.
Odpowiadając na pytania, których prawdopodobnie nikt nie zada - nie, to nie będzie tak błyszczało jak wyschnie.
I tyle.
Acha. W temacie "Zimny chów". Bo zajechaliśmy tam (na tę wieś) w piątek po południu i zostaliśmy do popołudnia niedzielnego. Wynika z tego takie ERGO, że spędziliśmy tam dwie noce. Jak już było wspominane, jesteśmy dzielni i spaliśmy w baraku. Temperatura w nocy spadała do 4 stopni Celsjusza. I co z tego? - prawdopodobnie nikt nie zapyta. A to, że nie mamy tam ogrzewania, grzejniczka, farelki, kominka itp.
I co? Nie dzielni? No!
A na koniec ciekawostka.
















Prawie 20 lat po upadku komuny a tu taki kwiatek. Nie mam pewności czy to badziewie równie długo w tej komunie funkcjonowało.

wtorek, 5 sierpnia 2008

Dzień XXIII. Relaksowo

Gwoli wyjaśnienia, ten "dzień" dajmy na to, poprzedni też, to takie bardziej weekendy, ale czas i prace jakoś tak leniwie i powoli się nam dzieją, że weekendy załapują się na stanowisko "dzień".
Zasadniczo jest tak, że zaczęliśmy z tzw. kopyta.




















Wyszperaliśmy w stodole i zaanektowaliśmy starą ale sprawną lodówę i urokliwie szpetną kanapę. Wtargaliśmy do baraczka, ustawiliśmy, zapakowaliśmy produktami oraz zasiedliśmy na laurach. Nie, żebyśmy kanapę Laurami zwali. Uprzednio oczywiście oba przedmioty zostały poddane czyszczeniu, myciu i innym takim. Nieno spoko. Dają rady.
Następnie dość szybko przeszliśmy do czynności relaksacyjnych.
















No bo co?
Niektórzy se postrzelali z wiatrówki, niektórzy popracowali ciutkę, ale i tak wszyscy skończyli przy ognichu.















Dzień kolejny (bodajże sobota) spędzana była różnie, gdyż padało. Dość intensywnie w zasadzie. Niemniej śniadanie zjedzono pod gruszą, która zdaje się jest jabłonią.















Najpierw staraliśmy się trochę w międzydeszcz trafiać ale dość szybko daliśmy spokój. W końcu są wakacje a nas nic przecież nie goni, co nie?

















Może tylko mrówki, które wtargnęły nam do pojemnika z badziewnym zamknięciem. Udało się je przechytrzyć.
Mimo atmosfery pełnej relaksu zdołaliśmy jednak opalić to i owo, coś tam przykręcić, przeszlifować i pomalować.





















Jak widać, udało też się skutecznie wprowadzić terror wśród robaczków, próbujących przedostać się przez moskitiery.
Taki relaks przez pracę niektórym z nas wyraźnie służy.
















A propos "uroczy", imaginujecie Państwo, że wciąż mamy do oddania dwa małe i jednego większego kotka? Większy, jak się okazało, nazywa się Grubber. Wiem, że to dość dziwne imię dla dziewczynki ale cóż.

wtorek, 29 lipca 2008

Dzień XXII. Osadnictwo

Zanim nastąpi to, co my ludzie nazywamy clue lub meritum, chwila wspomnień.




















Do wykonania werandy (werandki w zasadzie) wzięto Fachowca. Zna się człowiek na rzeczy i zachowuje jak na fachowca przystało. Zrobił werandkę zawodowo i bardzo nas ona cieszy mimo, że zgodnie z zasadą wszystkich fachowców świata, zrobił inaczej niż chcieliśmy. Chcieliśmy kwadratową - 2 na 2 metry, zrobił prostokątną - 2 na półtora metra. Chcieliśmy, żeby była ciut przestawna. Zabetonował podpory i przyśrubował całość do baraka. Chcieliśmy, żeby te podpory były długie, żeby je do czegoś tam jeszcze wykorzystać (ot choćby do podparcia daszka nad werandką, który mamy w planie). Fachowiec urżnął podpory równo z barierką. Ot i Fachowiec co się zowie. Pies go itd. Ważne, że zrobił dobrze i się nam jednak podoba.
Jak już nacieszyliśmy się widokiem werandy, trzeba było zabrać się do roboty. A wbrew naszemu optymizmowi było (i wciąż jest) jej niemało. Maja uskuteczniła intensywny cleaning a ja z bratem mem rodzonem wzięliśmy się za zapełnianie pustki po bałaganie.
Wykonano co następuje:
1. wymierzono, przycięto i położono wykładziny w sypialni oraz w salonie (tak, tak, właśnie tak nazywamy pomieszczenia naszego baraczka),
2. wymieniono żarówki na takie inne żarówki,
3. doczyszczono większość szafek i zapchano je niezbędnymi jakoby przedmiotami,
4. zamontowano moskitiery na każde z pięciu okien i na wszystkie trzy te takie dachowe wywietrzniki,
5. cieszono się z efektów.




















No a potem nastąpiło to, co my ludzie nazywamy clue lub meritum, czyli osadnictwo.




















No i ten... pokryto bagienną na skutek wielodniowych opadów trawę przenośną kładką. Wieloelementową zresztą. Przyniesiono dżemy i pościel, padnięto na twarz i inne takie.
Jeśli to, co tu się dzieje kogoś nudzi, to może w międzyczasie popatrzeć na dwa urocze kotki. Tygodniowe zaledwie.















Jako ciekawostkę dodam, że oba urodziły się u nas w domu i namiętnie poszukujemy dla nich całkiem nowego domu. Dla ich mamy (nota bene niewiele od nich starszej, bo może półrocznej) też szukamy domu, więc jak ktoś taki wrażliwszy w sercu jest czy coś, to zapraszamy.
A wracając do wspomianego wcześniej clue czyli meritum, to polowano też oraz rozpalano ogień. Zabawna czynność po dwutygodnioych opadach ale się udało.



















Za parę dni kolejny weekend i osadnictwa ciąg dalszy.

niedziela, 13 lipca 2008

Dzień XXI. Cosmetica.

Żeby zająć się dopieszczaniem wnętrza baraku (baraka), trzeba się odpowiednio przygotować.

Maju, pokaż państwu w czym rzecz.










No.

Następnie należy wypier... znaczy wynieść co się da, żeby zapewnić sobie wygodny front robót...










... a następnie ten front odpowiednio zagospodarować.












Miało być dzisiaj wyłożone wykładziną i w ogóle, no ale jak? Jak się pytam, skoro zgromadzona większość oddawała się uciechom obserwacji.









Ale oki - trzeba przyznać, że prócz obserwacji wykonywane były też inne czynności.










Nad wyraz zresztą skutecznie.










Z tą wykładziną, to jest tak, że nie dało się jej dziś ułożyć, bo zaczęło lać. A ona obecnie ma taki niefortunny rozmiar, że trzeba ją ciąć na dworze (polu, podwórku, w ogrodzie - właściwe otoczyć troską). A jak tu ciąć, jak leje, co?

Ale posprzątano ślicznie i przygotowano barak na przyjęcie wykładziny.

Jest dobrze :)

sobota, 5 lipca 2008

Dzień XX. Home (barrack) Alone

Bo padało od rana. Tak dokładnie, to od wczoraj rana. Ale pada czy nie pada, robić trzeba, a co ważniejsze, trzeba odebrać z Leroy Marlin zamówione przedmioty w postaci pociętych na wymiar płyt OSB. Wsiadłem więc na rower i pojechałem.
Zanim jednak pojechałem, spotkałem się w piwnicy z sąsiadem, który z troską w oczach starał mi się wytłumaczyć jak jakiemuś koniowi, że pada a nawet leje, i jazda rowerem w taką pogodę jest - jak by to ująć - głupia. Skłamałem mu zatem, że ja muszę tylko tu, tam skoczyć i tego, że spoko. Wzruszył jednym ramieniem, bo drugie miał obciążone jakąś wielką wiertarą, i gdyby nim wzruszył, to by je sobie nadwerężył albo i zwichnął. Wzruszył więc i poszedł. A ja pojechałem. Rowerem w deszczu po płyty OSB.
Osoby znające bliżej zjawisko płyt OSB, dobrze wiedzą, że jazda po nie rowerem, choćby były pocięte na dowolne wymiary, jest... może nie tyle głupia, co absolutnie bezsensowna. No chyba, że rower, to Land Rover. Otóż podkreślam dobitnie, że wiem o tym, dlatego umówiłem się z teściem wszystkich teściów Cezarym, który pod rzeczone Leruła Merlę podjechał samochodem. Korzystając z okazji dopakowałem mu do płyt jeszcze wykładzinę i rozstaliśmy się pokojowo. On ruszył na dalsze dopakowywanie auta a ja do Kisielowa. Tym rowerem. W deszczu.
Jakoś tak wyszło, że dojechaliśmy na miejsce prawie jednocześnie.
I się zaczęło.
Dziś robiłem coś takiego.















Znaczy się wypełniałem podłogowe ubytki świeżutko przyciętymi na wcześniej wspomiane zamówienie płytami OSB. Sam wymierzyłem, sam zamówiłem i sam naprawiałem to, co spieprzyłem, czyli przycinałem co nieco tak, żeby się zmieściło.



















Tyle teorii. W praktyce wyglądało to mniej więcej tak.



















Wybierałem miejsce akcji, przymierzałem płytę, dziwiłem się, że nie pasuje, brałem piłkę, dłutko i młotek i czyniłem co trzeba. Z podłogi unosiły się metry sześcienne pyłu, który wdzierał mi się dziarsko do organizmu. To co się nie wdarło, na zdjęciach wyglądało jak Mgławica Magellana.
Bardzo to interesujące. Podczas naszego następnego pobytu trzeba to wszystko wysprzątać, pomyć, odkurzyć, czy coś tam, położyć wykładzinę i ten... i w zasadzie obiekt zacznie nadawać się do wykorzystania zgodnie z przeznaczeniem.
A to ci.

niedziela, 29 czerwca 2008

Dzień XIX. Family Reunion

Po pierwsze wujek. Oraz ciocia ale wujek dla naszych baraczych interesów był istotniejszy.
Wujek skosił co się dało (ciocia zgrabiła i co jakiś czas przewracała, żeby było ok). Nie koszenie jednak było istotne. Nawet nie to, że w domu wujek zrobił wszysto, co do zrobienia było. Istotne jest to, że wujek sprawdził nam instalację elektryczną w baraku, ponaprawiał, co trzeba i w sposób profesjonalny zorganizował dostarczanie energii do budy.
Mówiąc krótko - VIVA WUJEK!!!




















Nie chcieliśmy być gorsi od wujka i cioci, i też robiliśmy rozmaitości.
















Było opalane, skrobane, malowane itd. I mrugane żarówkami wewnątrz też było, bo bardzo nas cieszy możliwość mrugania.
Z rzeczy malowanych nowością było malowanie elementów metalowych. Malowaliśmy farbą pt. brązowy młotkowy. Może on i brązowy, może on i młotlowy ale lśni, jak psu na przednówku. Coś tam.


















Trochę taki Golden Kibel, co nie?
Poza tym ze względu na obecność Michała i Kuby, pojawiły się możliwości obfotografowania różnych rzeczy i osób, z bardziej fantazyjnej perspektywy niż zazwyczaj.




















Po zrobieniu fotek z tej perspektywy, co to o niej wspominano, chłopcy opuścili stanowisko w sposób nie mniej fantazyjny niż perspektywa.









Miło :)

sobota, 14 czerwca 2008

Dzień XVIII. Porządkowy i nie tylko.

Wakacje się zbliżają, goście już pewnie spakowani a my w lesie. We wsi w zasadzie z tym barakiem.
Dlatego postanowiliśmy zakasać wyżej rękawy, zmotywować się silnie, przybrać bojowe miny i postawić wszystko na jedną, z definicji wygraną kartę.




















No i ten... wyszła nam dwójka karo, co to ona nie jest przesadnie silną kartą w większości znanych nam gier. Etam. I tak wiemy swoje, więc nawet ta dwójka nas zmotywowała.
Marek dziarskim krokiem podążył niszczyć wnętrze budy nowo nabytą pilarką tarczową.










Maja natomiast oddała się refleksjom. Refleksom w zasadzie. Świetlnym takim.




















Refleksyjny nastrój zapewniły dwa lustra, które zalęgły nam się w jednym z tapczaników, którego jakoś wcześniej nie zdarzyło nam się otworzyć. No i w tym momencie refleksy zamieniły się na refleksję, że mamy w tych różnych skrytkach, lukach i skrzyniach straszny syf, który warto byłoby uprzątnąć.















Maja z dużym poświęceniem wygrzebała z zakamarków baraku całkiem pokaźną ilość przedmiotów, które są nam absolutnie zbędne, a jeśli przypadkiem byłyby przydatne, to ich termin nadawania się do czegokolwiek minął dawno temu. Pozostałe po prostu brzydko pachniały.
Potem Maja wpadła na pomysł, że opali takie tam drzwiczki do skrzyni pod barakiem. Nawet nieźle jej szło. Zaczęła w sweterku a że zaczęła intensywnie, to zgrzała się nieco i sweterek zdjęła. Opaliła jedne drzwiczki i zachciało jej się opalić drugie. Zerwała się więc żwawo z tureckiego siadu, w celu przesunięcia się pół metra w lewo, ignorując zupełnie drzwi, które złowieszczo nad nią wisiały.
Jak widać na sklejce poniżej - przegrała. Drzwi bez huku ale za to z posępny furgotem spadły z zawiasów. Maja bez huku i bez furgotu padła twarzą w piach. A Marek po zapytaniu zwłok Mai, czy coś sobie połamały i otrzymaniu wyczerpującej odpowiedzi - yyyeee - trzasnął nieostrą fotę ku pamięci oraz ku przestrodze też. Maja po chwili ożyła ale charakterystyczny dla ożywieńców wyraz twarzy zatrzymała sobie na dłużej.




















Przyroda natomiast nie zrażała się bałaganem wokół i naszymi wygłupami, tylko sobie wegetowała w najlepsze.

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Dzień XVII. Podłożny? Podłożowy? Podłogowy?

Horyzontalny może? No nie wiadomo. W każdym razie zajmowaliśmy się głównie podłogami i podłożami.
Np. sadząc grzyby. Albo siejąc. Nie bardzo wiadomo jak nazwać czynność na skutek której wyrosną nam grzyby pod drzewami. Kupiliśmy na Allegro takie śmierdzące smarki w butelce i napisane tam było, że to grzybnia. Się zobaczy.
W każdym razie trza było zrobić dziurę w ziemi, psiuknąć tym smarkiem, zagrzebać i podlać. Co uczyniliśmy ochoczo.




















A potem się zaczęło szaleństwo. Maja wyzwolona z okowów choroby, z nieco przerażającym zapałem rozprawiła się z górką piasku, którą mieliśmy przed barakiem, a na powstałym pobojowisku rozsiała trawę.
















Marek w tym czasie niszczył podłogę wewnątrz obiektu, wdychając kilogramy czerwonawego pyłu, który przy bliższym zbadaniu okazał się produktem strawienia przez mrówki płyt wiórowych. Kupą w sensie.





















Cały czas obserwowaliśmy się czujnie.




















Taka obserwacja, to rzecz męcząca. Dlatego musieliśmy odpocząć, zajmując rozmaite piętra baraczej sypialni.




















Po obiedzie zajęliśmy się jednak trochę wertykalnością, czyli załataniem ubytków pod oknami.
Pomysł był taki, że przykleimy tam dechy za pomocą specjalnego kleju montażowego.




















Nie wiadomo dokładnie, jak to z tą specjalnością i skutecznością kleju jest, więc dla pewności dołożono parę nie mniej specjalnych niż klej gwoździ. Tak dla pewności.
Następnie rzecz pomalowano znanym i lubianym Drewnochronem.
















Jak narazie, to efekt nas nie powalił. Zobaczymy czy tak samo nie powaleni będziemy za tydzień. Jeśli nie, to trzeba będzie pomyśleć nad zmianą koncepcji.
Się zobaczy.

sobota, 31 maja 2008

Dzień XVI. Szybki. Szybka w sensie.

Jako że powiewająca wokół drzwi płachta folii zaczęła z jakiegoś powodu drażnić tych i owych, a zamontowana wcześniej szyba spełniła postawione przed nią zadania przez jakieś 3 minuty a potem wymiękła. Pękła znaczy. No to zakupiono szybkę nie szklaną a poliwęglanową i już.
Najsampierw wyjęto drzwi z posad świata.















Po czem pogmerano śrubokrętem zupełnie bez sensu ale za to na potrzeby zdjęcia.















Następnie zabrano się do pracy i wuala.















Oraz wuala.















Jak również wuala.















To było łatwe. To trudne w tej chwili wygląda tak.















Nie, nie zniszczyłem niczego. To ONI. Oni, ci Obcy, zamieszkując tam kiedyś (również zimą, wiosną i jesienią, a także w deszczowe lato) wchodzili i co? I obtupywali ten śnieg i błoto u progów obu baraczych pomieszczeń. W efekcie spieprzyło się to, co pod wykładziną, czyli jakieś tam płyty. Niewiele się spieprzyło ale trzeba to wymienić. Mam płytę na wymianę oraz mam chęci. Wyciąłem odpowiedni fragment tego linoleum (i tak zostanie wymienione na coś bardziej współczesnego nam - ludziom) i ... i już. Wydłubanie tego całkiem zgniłego i zżartego przez mrówki to łatwizna, ale trzeba wyciąć coś bardziej regularnego, żeby to czymś nowym zamienić. Noże być prostokąt. Otóż wycięcie prostokąta w twardej płycie, kiedy nie ma się odpowiedniego narzędzia (dłutka? przecinaka? majzla?), to rzecz trudna i niewdzięczna. Podłubałem trochę jakimś śrubokrętem i się poddałem. Się zakupi narzędzie i się zrobi następnym razem.
W zastępstwie dłubania podziwiałem naszą świąteczną choinkę, która zadomowiwszy się w żyznej kisielowskiej ziemi, oddała się szaleństwu wegetacji.


































No szaleństwo no.
Dziś znów byłem niestety bez Mai, bo ona uparcie ratuje świat. W weekendy zwłaszcza. No ba - świat w sumie też jest ważny.
Ja tymczasem, jak już wcześniej napomknąłem - WUALA :)